poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Na gruzach...

Cz. 2




-Cieszę się z twoich postępów, Harry- chrapliwy głos rozległ się w sali.
            Przez dwa miesiące od spotkania z Pansy Parkinson, Harry zmienił się nie do poznania. Pomagał ludziom, udzielał się w Ministerstwie, a co najważniejsze pomagał w odbudowie szkoły. Spytacie, dlaczego to takie najważniejsze… Otóż właśnie tam spotykał pewną Ślizgonkę. Po dwóch tygodniach ukradkowych spojrzeń (Harry był przy szkole trzy razy w tygodniu) zebrał się na odwagę, aby do niej zagadać. Do tej pory zdążył rozwinąć się między nimi jakiś rodzaj przyjaźni. Odwiedzali się wzajemnie. Wiele razy był w jej małym mieszkanku w centrum Londynu. Robiła jakąś kolacje i rozmawiali. Dowiedział się wiele o jej rodzinie i życiu. Po tych rozmowach stwierdził, że był szalenie niesprawiedliwy w stosunku do dziewczyny. Racja, nigdy nie dała powodu, aby myślał, że jest kimś innym niż tylko nadętą, wredną Ślizgonką o twarzy mopsa. Jednak im bardziej ją poznawał tym bardziej żałował tego, że ocenił ja po pozorach. Przyłapywał się również na myślach, o Ginny i Hermionie, a dokładnie o tym, że chyba zaczyna rozumieć ich wybory. Nie był, oczywiście, do końca pewien, co nimi kierowało, ale jakaś myśl zaczęła kiełkować w jego głowie.
            W tym momencie siedział w Sali szpitalnej św. Munga i patrzył na coraz bardziej zmarnowanego Albusa Dumbledore’a. Domyślał się, że byłemu dyrektorowi Hogwartu wiele czasu nie zostało, co sam Albus zwykł wspominać z szerokim uśmiechem.
-To zasługa Pansy, nie moja, Albusie- odpowiedział chłopak.
            Nie zauważył, kiedy zaczął zwracać się do starszego czarodzieja po imieniu. Był pewien, że stało się to na jakiś czas przed bitwą, ale nie mógł sobie przypomnieć okoliczności.
-Ale dosyć o mnie, mów lepiej jak z tobą- zreflektował się szybko.
-Martwica zaczyna docierać do twarzy, ale to widzisz- wskazał głową w dół- Na nogach jest już przy kostkach-na zdziwioną minę młodzieńca powiedział- Tak, tydzień temu było za kolanami, wiem, ale na nogach rozwija się szybciej. Drugiej ręki mam tylko dłoń.
-Przykro mi…-powiedział tylko, Harry.
            Starał się odwiedzać Dumbledore’a raz w tygodniu. Chciał więcej, ale Albus zrobił mu taką pogadankę na temat młodości, przygnębiających szpitali i takich samych starców, że zgodził się na propozycję cotygodniowych odwiedzin.
-Nie żartuj-zaśmiał się Albus- Na każdego przychodzi pora, ja jestem z tych osób, które śmierć śledzi już od dawna i tylko czeka aby nas zabrać. Musimy zrobić miejsce wam, młodym. Cieszę się też, że tak ci się układa z panna Parkinson.
-Jesteśmy tylko przyjaciółmi-zaprotestował.
-Oczywiście, przecież ja nic nie sugeruję- odpowiedział z wszechwiedzącym uśmiechem.
-Jesteś niemożliwy, tyle ci powiem, Albusie- zaśmiał się chłopak.
           Spojrzał na zegarek wiszący na ścianie i ledwo powstrzymał się od zeskoczenia z krzesła. Wziął głęboki oddech i powiedział.
-Muszę iść, umówiłem się z Pansy.
           Od razu pożałował drugiej części zdania. Niby Dumbledore nic nie powiedział, ale jego mina wyrażała więcej niż tysiąc słów.
-Nie mam do ciebie siły- westchnął zrezygnowany chłopak i udał się w stronę wyjścia. Przy samych drzwiach, gdy sięgał dłonią w stronę klamki usłyszał ciche słowa dawnego dyrektora.
-Pansy Parkinson to dobra dziewczyna. Nie ma nic złego w tym, że się zakochujesz Harry, nawet jeśli tego nie zauważasz. Twoje serce powie ci to w odpowiednim momencie.
-Do zobaczenia, Albusie- powiedział tylko i, nie czekając na odpowiedź, wyszedł z sali.
            Znalazł się na długim, białym korytarzu oddziału Urazów Pozaklęciowych. Skręcił w lewo i ruszył w stronę schodów. Mijał portrety czarodziei i czarownic, w większości pustych, jednak Harry zdążył nauczyć się, kto znajduję się w portretach. Niespiesznie schodził w stronę parteru zastanawiając się nad słowami starszego czarodzieja. W pewnym momencie przystanął i przeklął tak brzydko, że portret Elisabeth Marks* sławnej uzdrowicielki warknął w jego stronę.
-Jak ty się wyrażasz, młody człowieku? Nie wstyd ci?
            Jednak Harry wcale jej nie odpowiedział, co spowodowało jej krzyki ciągnące się za nim z drugiego piętra aż do parteru. Jego głowę zaprzątała jedna myśl Zakochałem się w Pansy Parkinson. Dziwne podniecenie przed spotkaniami. Wzmożona potrzeba bliskości dziewczyny, zapachu jej perfum, jej głosu i ślicznego śmiechu. Na początku była to tylko chęć rozgryzienia dziwnej Ślizgonki. Potem przyzwyczajenie i niechęć do przebywania samemu. W końcu przyjaźń... Na tym etapie zatrzymał sie jego umysł, ale jego serce poszło o krok dalej. Będąc już na ulicy i kierując się w stronę zaułka, z którego zawsze się teleportował zaśmiał się ze swojej głupoty. Zaczął się zastanawiać ile czasu zajęłaby mu dojście do tego bez pomocy Albusa.
           Skupił się na celu podróży i po chwili stał w zaułku przy bloku Pansy. Piękny budynek w starym stylu przyciągał spojrzenia turystów jak i miejscowych. Harry wszedł do środka. Na klatce schodowej zatrzymał się na dłuższą chwilę. Zaczęły targać nim wątpliwości. Czy powinien mówić Pansy? A jeśli wszystko popsuje? Albo spłoszy dziewczynę? Czy da radę się wtedy pozbierać? Stał na środku schodów ja ostatni imbecyl i nie wiedział, co ma zrobić. W końcu postanowił, że nic nie powie. Stwierdził, że musi się najpierw upewnić, co do swoich uczuć i wybadać uczucia brunetki względem niego.
            Patrząc na jego poczynania ktoś trzasnął się w czoło i pokręcił z niedowierzaniem głową. Jednak Harry tego nie widział...
            Stając przed pięknymi dębowymi drzwiami, Potter zadzwonił dzwonkiem. Usłyszał kroki i jego oczom ukazała się Pansy. Miała na sobie czarne szmaragdowe balerinki, w których chodziła tylko po mieszkaniu- "Nie mam czasu tego sprzątać, nawet jeśli sprzątanie w moim wypadku oznacza parę machnięć różdżką" śmiała się zawsze-czarne jeansy i granatową bluzkę z krótkim rękawkiem. Na szyi miała naszyjnik w kształcie koniczynki, z którym nigdy się nie rozstawała, a włosy rozpuściła. Chłopak stał i wpatrywał się w nią oniemiały. Mimo tak zwykłego stroju wyglądał prześlicznie. W dodatku całkowicie naturalnie, bo kosmetyków używała tylko wtedy, gdy szła na jakieś ważne spotkanie w tłumie ludzi.
-Będziesz się tak we mnie wpatrywał jak w jednorożca, czy wejdziesz?- zaśmiała się- Jedzenie stygnie.
            Uśmiechnął się tylko i bez słowa wszedł do środka. Zdjął buty i, w samych skarpetkach, poszedł za nią do salonu (przez to wszystko musiał zwracać uwagę, jakie zakłada skarpetki. Raz poszedł do niej w dwóch innych, to tydzień się z niego wyśmiewała).
            Salonik nie był duży, ale ładnie urządzony. Jasnobrązowe ściany, ciemnobrązowa podłoga, na której leżał biały, puszysty dywan. Na nim stał nieduży rzeźbiony stolik w kolorze gorzkiej czekolady, a wkoło niego stały dwa super wygodne, kremowe fotele i kanapa tego samego koloru. Duże okno wpuszczało promienie zachodzącego już słońca, a naprzeciwko niego był kominek.
            Usiadł na "swoim" fotelu, a dziewczyna naprzeciw niego.
-Nakładaj sobie- powiedziała z uśmiechem i wskazała na pięknie pachnące spaghetti.
-Ty pierwsza- powiedział wesoło.
            Kiedy oboje mieli nałożone jedzenie Harry sięgnął po wino i rozlał je do kieliszków.
-Co dziś robiłeś, nierobie?- zapytała popijając trunek.
-Byłem w Ministerstwie- odpowiedział robiąc cierpiętniczą minę.
            Oboje wiedzieli, co to oznacza. Odkąd Wybawca zainteresował się światem wszyscy oczekiwali od niego rad. Co najmniej dwa razy w tygodniu był zmuszony odwiedzać Ministerstwo Magii i dawać rady na temat rzeczy, o których nie miał najmniejszego pojęcia. To było męczące, zważywszy na to, że jeżeli się pomyli to może komuś zaszkodzić. Po jakimś czasie obrał taktykę "A co byście zrobili? i "Jaka jest według was najlepsza opcja?". Może to zbyt sprytne nie jest, ani jakieś honorowe, ale najważniejsze, że działa, a on nie robi nikomu problemów.
-A i odwiedziłem jeszcze Dumbledore'a- dodał po chwili.
-I jak z nim?- zapytała ze zmartwieniem.
-Twierdzi, że odnalazł powołanie do wróżbiarstwa- powiedział z krzywym uśmieszkiem.
-Co?- zapytała zdziwiona.
-Przewiduje, że niedługo umrze- wyjaśnił z prostotą. Już przestał się z nim spierać, żeby tak nie mówił, bo bez Snape'a wielkich szans nie ma.
-Optymista z niego, co?
-A daj spokój, Pans, nie da się z nim czasem rozmawiać.
            Nie wiadomo, dlaczego oboje zaczęli chichotać, a później już śmiać się otwarcie i głośno. Kiedy tylko spojrzeli na siebie śmiali się jeszcze bardziej.
            Uspokojenie się zajęło im dobre pięć minut. Do końca posiłku nie odzywali się do siebie tylko posyłali sobie uśmieszki. Harry pomógł jej posprzątać po kolacji i machnięciem różdżki rozpalił w kominku. Usiedli sobie z winem na dywanie tuż przy nim i dalej rozmawiali. Pansy opowiedziała mu o postępach w budowie, którą kierowała. O tym, jak spaliła makaron, bo była pewna, że go wyłączyła wychodząc do sklepu i paru innych rzeczach.
            Kiedy skończyli pierwszą butelkę, a dziewczyna przyniosła kolejną, ale nie usiadła już tak jak wcześniej, tylko położyła się, kładąc głowę na kolanach okularnika. Nalał im wina i zaczął głaskać ją po głowie. W pewnej chwili zapragnął, aby ten wieczór się nie kończył, lecz niestety los miał inne plany.
-Zaraz muszę iść- wyszeptał.
-Gdzie?- zapytała również szeptem.
-Mam pilnować Teddy'iego, bo Andromeda z Narcyza gdzieś wychodzą.
-Szkoda...
           Podniosła się z jego kolan pozwalając mu na ruch. On wstał i podał jej dłoń, aby  pomóc jej wstać. Wstawił wino do lodówki, a kieliszki do zlewu. Założył buty i spojrzał w brązowe oczy dziewczyny i, jakby pchnięty przez niewidzialne ręce, pocałował ją. Na początku nie reagowała, ale kiedy chciał się wycofać zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała mocno. Oparł ją o ścianę, a ona zarzuciła mu nogi na biodra. Wplątała palce w jego nieposkromione włosy, a jego dłonie znalazły się: jedna na jej policzku, a druga pod tyłkiem, tak, aby ją podtrzymać. Kiedy jęknęła w jego usta, przyszło opamiętanie. Oderwał się od jej ust i spojrzał głęboko w oczy.
-Muszę iść, chociaż bardzo nie chcę-wyszeptał.
-Wiem- powiedział z uśmiechem.
           Odstawił ją na ziemię i odnalazł jedną ręką klamkę. Drugą trzymał dziewczynę za rękę.
-A może chcesz mi pomóc?- zapytał, jakby nagle natchniony.
-Moim zdaniem nie powinniśmy pilnować go razem, bo wyjdzie na to, że zostanie bez opieki- zaśmiała się perliście.
-Może i masz rację.
           Otworzył drzwi, jednak przed wyjściem przyciągną brunetkę do siebie i pocałował lekko.
-Jutro u mnie?- zapytał za drzwiami.
-Tak- odpowiedziała.
           Na odchodne usłyszał szczęk zamykanego zamka i uśmiechnął się do siebie lekko.

♥♥♥ 

           Właśnie karmił swojego marudnego chrześniaka. Mały Lupin raczył obudzić do około trzeciej w nocy i domagał się natychmiastowego karmienia. Od jedenastej do pierwszej bez przerwy płakał. W notatce zostawionej przez Andromedę miał wszystko rozpisane, a maluch płakał dokładnie w tym czasie, jaki opisała jego babcia. W pewnym momencie Harry miał ochotę zmienić godziny i sprawdzić, czy Teddy zacznie płakać w innym czasie. Zrezygnował z tego pomysłu, bo gdy tylko chciał zrobić coś innego niż bujanie na rękach swojego chrześniaka, to ten zaczynał płakać tak głośno, że nawet portret Walburgi Black się budził.
            Teraz jednak Potter rozmyślał nad tym, co zdarzyło się u Pansy. Musiał szczerze przyznać, że był szalenie zadowolony z obrotu sprawy. Musiał zaplanować jak ich jut.. wróć... dzisiejsze spotkanie ma wyglądać. Chciał, żeby wszystko było idealne...
            17:15. Do przyjścia Ślizgonki została kwadrans. Harry kręcił się po jadalni i przestawiał wszystko po pięćdziesiąt razy.
-Uspokój się, Harry-usłyszał uspokajający głos Narcyzy Malfoy- Pansy to dobra dziewczyna i na pewno to wszystko doceni.
-Pa...Narcyzo, co ty tu robisz?- zdziwił się.
-Dromeda zapomniała jakiejś zabawki małego, a teraz ten urwis płacze i nie chce się bawić niczym innym- powiedziała z leciutkim uśmiechem.
            Chłopak nie zauważył nawet, kiedy kobieta machnęła różdżką. Zwrócił uwagę na nią dopiero wtedy, kiedy pojawiła się przed nią karafka i dwie szklanki. Rozlała bursztynowego trunku do szklaneczek i, arystokratycznym gestem, podała mu jedną z nich.
-Wypij sobie, rozluźnisz się troszeczkę- uśmiechnęła się ukazując rzędy białych zębów. Draco miał identyczny uśmiech.
-A nie śpieszysz na pomoc siostrze?- zapytał.
-Och, sama sobie narobiła problemów, teraz poczeka- odpowiedziała wesoło- A Pansy naprawdę doceni twoje starania, do fajna dziewczyna. Lubię ją- puściła mu oczko- A teraz zdrowie, panie Potter.
-Zdrowie- odpowiedział zaszokowany chłopak i stuknął delikatnym kryształem o delikatny kryształ pani Malfoy.
-Dobrze, wystarczy, nie możesz się przecież upić- zaśmiała się i odesłała Ognistą z powrotem do barku. Machnęła różdżką jeszcze raz i trzymała w ręku małą grzechotkę- Uciekam już, bo Andromeda spróbuje mnie zabić za taką zwłokę. Ach ten Teddy, niby taki grzeczny, ale diabełek w nim tkwi, ma to po babci- powiedziała i już jej nie było.
           17:29, ostatnie sekundy przed przybyciem brunetki... 17:35, a dziewczyny dalej nie ma... 17:40...17:50. O 18:00, Harry zaczął się już denerwować. Pansy nigdy się nie spóźniała. Nie ważne czy umówili się u niego, czy na mieście. Zawsze była punktualnie, a w kawiarniach nawet wcześniej. Trzydzieści minut spóźnienia, to zdecydowanie za dużo.
Potter zerwał się z fotela i  aportował się przed blok Parkinson. Szybko wszedł na górę, prawą ręką ściskając różdżkę ukrytą w kieszeni. Podszedł do drzwi i już miał pukać, kiedy podmuch wiatru sprawił, że się uchyliły. Coś było nie tak... Pansy nigdy nie zostawiała otwartych drzwi. Po cichutku je otworzył i wtedy to usłyszał... Przytłumiony jęk...
-Myślisz, że skoro nie brałaś udziału w bitwie, to jesteś bezpieczna- usłyszał chłopak podchodząc do salonu- Myliłaś się, jesteś taką samą zdrajczynią jak Malfoy czy Snape.
            Harry nie spodziewał się tego, co zobaczył. Pansy leżała cała zakrwawiona na swoim białym dywanie, który już biały nie był, bo znajdowała się na nim wielka plama krwi. Nad nią stał  ubrany na czarno mężczyzna z brudnymi, ciemnymi włosami.
-Cru..
           Śmierciożerca uniósł różdżkę, jednak nie zdążył dokończyć zaklęcia, bo Harry powiedział "Drętworta", a ten walną jak kłoda o ziemię. Związał go magicznymi linami i odebrał magiczny patyk rozpoznając wtedy, że to Avery.
            Nie zajmował się nim długo, tylko podbiegł do Pansy, która leżała nieprzytomna na dywanie. Sprawdził czy dziewczyna oddycha i dziękował Merlinowi, że jeszcze tak. Zatamował upływ krwi. Zaklęci, którego potrzebował spłynęło na niego niespodziewanie, tak jakby ktoś szepnął mu je do ucha. Wziął ją jak najdelikatniej na ręce i aportował się do św. Munga. Tam oddał dziewczynę w ręce profesjonalnych magomedyków.
          
 ♥♥♥

            Stał przed salą obgryzając paznokcie, cały blady. Kiedy zostawił Pansy, wrócił po Avery'ego i zabrał go do Ministerstwa. Tam zajęli się nim aurorzy, a on sam wstąpił do domu Andromedy powiadomić siostry Black, o tym, co się wydarzyło.
            Od pięciu godzin stał przed salą i czekał na jakieś wieści. Za każdym razem, gdy ktoś wychodził na korytarz, oddalał się w pośpiechu i wracał z nową porcją eliksirów. Dopiero około pierwszej w nocy pojawił się magomedyk. Był już starszym mężczyzną o lekko siwych włosach, ale bystrych bursztynowych oczach. Na twarzy miał wypisane zmęczenie, ale również zadowolenie, co dało chłopakowi nadzieję.
-Panie Potter- odezwał się zachrypniętym głosem- Udało nam się poskładać pannę Parkinson do kupy. Jest mocno wycieńczona, ale cała i, że tak powiem, zdrowa. Jej życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo.
-Czy mogę do niej wejść?- spytał Wybraniec.
-Kiedy pielęgniarki wyjdą, będzie mógł pan wejść, ale najwyżej dziesięć minut nie dłużej, bo pacjentka musi odpoczywać- pogroził mu palcem. Po chwili dodał z wszechwiedzącym uśmiechem, który irytował Harry'ego w Albusie- Pytała o pana. Zaraz po tym jak się wybudziła . Do widzenia, panie Potter.
-Do widzenia- odpowiedział cicho.
            Minęła dziesięć minut, zanim mógł do niej wreszcie wejść. Spojrzał na jej pobladłą twarz i wtedy dotarło do niego, co mogło się stać, gdyby do niej nie poszedł. Mogła zginąć i to uderzyło w niego niczym bicz. Podszedł i chwycił ją za dłoń.
-Pansy...-wyszeptał cichutko, bo tylko na tyle było go stać.
-Harry- odpowiedziała identycznym szeptem, uśmiechając się do niego lekko.
-Mogłaś zginąć- jękną.
-Szszsz...-położyła mu palec na ustach- Mogłam, ale żyję i to się liczy...
-Teraz będę cię pilnował- starał się wykrzesać z siebie wesoły ton, ale nie bardzo mu to wyszło- Nie mogę cię stracić, Pans, nie mogę, rozumiesz? Za dużo już straciłem, bez ciebie ja... ja nie dam sobie rady, jesteś dla nie jak powietrze i nie chcę... nie mogę uczyć się oddychać azotem, gdy ciebie zabraknie. Jesteś mi potrzebna do.. do tego, abym funkcjonował. To dla ciebie wstaję codziennie rano, odkąd spotkaliśmy się na cmentarzu. Jesteś mogą nadzieją, Pansy, moją Gwiazdą Polarną, która prowadzi mnie do celu, więc proszę cię... błagam, nie zostawiaj mnie...- szeptał patrząc w jej piękne brązowe oczy. Widział pojawiające się w nich powoli łzy, a kiedy się odezwała, miała głos zdławiony od powstrzymywania ich.
-Jeśli tylko tego chcesz, zostanę przy tobie na zawsze. Utrzymałeś mnie tutaj. Pojawiłeś się w momencie, kiedy chciałam już odejść. Dałeś mi nową nadzieję...nie, TY stałeś się moją nadzieją i potrzebuję cię tak samo jak ty mnie- powiedziała z mocą, patrząc w jego szmaragdowe tęczówki, które tak bardzo przypominały jej kolory jej dawnego domu.

♥ trzy lata później♥
         
             Szli cmentarzem. Czarnowłosa para z zielonym wózkiem, w którym spał  dwumiesięczny, czarnowłosy chłopiec, James Ernest Potter. Jego tata trzymał w rękach bukiet róż, a mama gałązki bzu, który wyrośl niedaleko ich domu. Kładli je na grobach. Bez był od niej, a róże od niego. Mimo przytłaczającej atmosfery miejsca uśmiechali się do siebie, dając sobie wzajemnie siłę, aby przejść to miejsce do końca.
            Gdzieś wysoko, w chmurach przyglądała im się cała gromada ludzi. Wszyscy ubrani na biało, z białymi skrzydłami... aldjhajsfgajhgf(-Severusie, przestań! -Popraw to! -Ale... -Już!) Edit: Większość postaci ubrana na biało, bo między nimi stał Severus Snape ubrany w swoją nieśmiertelną czerń, niestety skrzydła musiał mieć białe, bo innych nie było na składzie. Hermiona trzymała ukochanego za rękę uśmiechając się szeroko. Ginny, Luna, Cho, Fleur i parę innych zaprzyjaźnionych dziewcząt i kobiet robiły to samo, z tym, że cześć z nich nie przytulała nikogo.
-I po co było tyle lamentować? Dali sobie radę- warknął Snape.
-Daj spokój, Potter czasami sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co ma robić- zaśmiał się Draco.
-Najważniejsze, że są razem i są szczęśliwi- powiedziała Hermiona.
-Ale na początku na nie wierzyłyście, ani ty, ani Ginny, a mówiłem, że do siebie pasują-zaśmał się blondyn, za co dostał kuksańca od swojej narzeczonej.
-Och, dajcie spokój-wtrąciła Luna- Najważniejsze, że są razem i są szczęśliwi, a tam na dole wszystko się powoli układa.
-Racja- westchnęli wszyscy, no prawie wszyscy...
-Banda wariatów- westchnął Severus- Ja stąd idę, nie mam zamiaru ponownie wysłuchiwać tej bezsensownej paplaniny Pottera.
-Ale otworzyłeś mu drzwi do mieszkania, zanim zdążył zapukać- powiedział Ron.
-Milcz- warknął tylko mężczyzna oddalając się od nich.
-Wygrałam, Ron- zachichotała Hermiona i pobiegła za ukochanym, który wisiał jej jeszcze masaż.

KONIEC

Szczęśliwe zakończenie, jednak nie miałam serca kończyć jakoś krwawo tej miniaturki.
Chciałam was przeprosić, za tak długą nieobecność (chociaż zdarzały mi się dłuższe), ale ostatnie wydarzenia w moim życiu nie sprzyjały pisaniu. Teraz nie będzie lepiej, bo zaczyna się wrzesień, szkoła itp. a ja na dodatek wyprowadzam się do internatu. Będę musiała się zaklimatyzować, więc nie wiem, jak to będzie z następnym rozdziałem. Raczej nie później niż połowa września, ale nic nie mogę obiecać, mam nadzieję, że zrozumiecie i poczekacie na dalsze losy panny Black ;D
Do następnego ;)
~Książkoholiczka Black

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz