czwartek, 21 stycznia 2016

Rozdział 12

Powspominajmy sobie...

     
   Dzień zaczął się ciężko. Pobudka o  5:50 niebyła czymś przyjemnym dla panny Black. Jeszcze w Instytucie wstawanie przed 8:30 uznawała za okrucieństwo. Chociaż to nie tak, że dziewczyna była śpiochem. Codzienne, długie ćwiczenia, nauka i pomoc w utrzymywaniu czystości. To nie były łatwe zadania. Dlatego pozwalano jej się wysypiać do 9:00, a gdy Evan pozwalał jej spać do 9:30, a nawet 10:00, oznaczało to, że wyjątkowo dobry humor. Lecz takich dni było mało.
   Blondynka zwlekła się z łóżka. Wyjęła dresy, koszulkę do ćwiczeń i trampki z kufra i po cichu weszła do łazienki. Szybciutko się przebrała. Związała włosy w wysoki kucyk. Wychodząc z dormitorium spojrzała na zegarek. Była za pięć szósta.  
-Nie możliwe-pomyślała- I teraz tak codziennie...ech... ale muszę. Trzeba pilnować formy.
   W pokoju wspólnym nie było nikogo. Nawet Gruba Dama jeszcze spała, i za obudzenie jej obrzuciła blondynkę złym spojrzeniem. Dziewczyna tylko prychnęła na ten gest. Przecież, ten portret wisi tam, żeby ich wpuszczać i wypuszczać. Nie powinna stroić min. 
   Nie miała problemu z opuszczeniem szkoły. Wolnym truchtem ruszyła w jedyną stronę, którą dobrze znała, w stronę cieplarni. Wokół każdej z nich zrobiła rundkę, biegnąc już swoim rytmem.
   Po chwili zastanowienia pobiegła w stronę obiektu, który, jak uważała, był  stadionem quidditcha. Po cichutku tam wbiegła. Stadion był wielki. Boisko, na którego końcach stały po trzy wysokie pętle. Dookoła tego wysokie, drewniane trybuny z wieżyczkami. Przez chwilę wyobrażała sobie, jak lata na miotle po tym boisku. Trybuny były pełne, a ona strzeliła gola. Tak, to chciała osiągnąć, gdy już będzie w drugiej klasie. Wiedziała, że pierwszoklasiści nie mogą grać. Było jej to nawet na rękę. W tym roku przyjrzy się grze i będzie wiedziała, co powinna poprawić.
   Przypomniała sobie swój pierwszy lot na miotle. Miała wtedy pięć lat. Lubiła grzebać w rzeczach swojej mamy. Spod szpargałów wystawał drewniany trzonek. Jednak dziewczynka byłą za małą by go dosięgnąć. Zważywszy na to, że miała pięć lat i na to, że już wtedy lubiła mieć, to czego chce, zaczęła płakać. Wytężała swoje małe rączki i łykała słone łzy. Kiedy zdała sobie sprawę, że, na pewno, nie dosięgnie przedmiotu, usiadła przy kufrze i płakała cicho. W pewnym momencie z jej ust wyrwało się "No chodź do mnie". To, co się stało przyprawiło ją o zawrót głowy. W jej rączce znalazła się miotła. Szybko otarła łzy, które jeszcze spływały, po uśmiechniętej już twarzy. Zobaczyła, że na trzonku jest coś napisane. Umiała już czytać, więc złożyła literki. "Nimbus 1000", nic nie mówiła jej ta nazwa, ale domyśliła się, że jest to latająca miotła. Szybciutko przełożyła swoje małe nóżki przez trzonek i... poleciała. Latała po korytarzach Instytutu. Wywołała niemały chaos, ale uważała, że było warto. Ten wiatr we włosach. To poczucie lekkości.
-To było warte tego opierniczu- pomyślała. Podczas wspominania na jej twarz wpłyną szeroki uśmiech.
   Po tamtym incydencie Emily dała córce małą, dziecięcą miotełkę i uczyła ją latać. Podczas latania czuła się wolna. Kiedy byłą starsza podkradała matce miotłę i latała sobie po pustej sali ćwiczeń. Wtedy czułą, że żyje. Taką samą radość dają jej psoty i uszczęśliwianie innych, choć to ostatnie tylko od ponad roku.
   Wyrwała się ze wspomnień, bo dalsze tylko by ją zasmuciły. Aby oderwać się od przeszłości zrobiła ćwiczenia, które powinna wykonać. 
   W końcu ruszyła z powrotem do szkoły. Bała się, że jest spóźniona. Biegłą szybko, tak szybko, że nie zauważyła, że ktoś wchodzi na dróżkę. Wpadła na wielkie plecy, odbiła się i upadła.
-Oj cholipka, wybacz mała- powiedział gajowy.
-Nie szkodzi. To ja nie patrzyłam jak biegnę- powiedziała. Choć nie ukrywała, że potkanie z plecami Hagrida i twardą ziemią troszkę obiły jej ciało.
-Pomogę ci- rzekł wyciągając do niej swoją wielką rękę. Złapał ją z dłoń i podniósł tak, że dziewczyna bała się, że wyciągną jej bark. 
-Dziękuję- powiedziała trzymając się za, na szczęście, lewą rękę.
-Jak się nazywasz?- spytał miło Hagrid.
-Rosalin Black- przedstawiła się z miłym uśmiechem.
   Gajowy dziwnie zmarszczył czoło. Jego głos był to pół stopnia zimniejszy, gdy powiedział:
-Powinnaś szybko wracać do szkoły. Jest już późno.
-Racja. Dziękuje i przepraszam za kłopot, proszę pana- powiedziała chłodniej niż wcześniej i szybko odbiegła.
   W drodze do Wieży Gryffindoru zastanawiała się, dlaczego większość nauczycieli tak dziwnie reaguje na jej nazwisko.
-Chodzi im o mojego ojca?-zapytała sam siebie- Przecież to nie moja wina. Ech... Nie będę się przejmować dziwactwami innych ludzi.
   Kiedy wbiegła zgrzana do dormitorium Lavender z Parvati właśnie je opuszczały.
-Hej- przywitała się miło.
-Hej- odpowiedziała równie miło panna Patil, ale panna Brown tylko burknęła odpowiedź.
   W pomieszczeniu czekała na nią Hermiona.
-Hejka. Poczekać na ciebie?- zapytała miło.
-Hej. Byłoby fajnie- odpowiedziała Ros.
-Dobra. Tylko szybko Black, bo jestem głodna- powiedziała z udawaną irytacją, ale puściła przyjaciółce oczko.
-Dobra, Granger- odpowiedziała z uśmiechem i cmoknęła szatynkę w policzek.
   Zabrała swoje ubrania i poszła do łazienki. Wzięła szybki prysznic, ubrała się w mundurek, umyła zęby, poprawiła kucyka i wszyła.



Dzisiejszy rozdział krótszy niż zamierzałam, ale miałam problemy z weną, która robi sobie teraz ferie i nie potrafi zrozumieć, że ja mam je później. Może na weekend uda mi się ją przycisnąć ;)
Mam nadzieję, że i tak się wam podobał.
Komentujcie, komentujcie.
 

 

 

3 komentarze:

  1. Twoja twórczość jest tak śmieszna że w domu zaczynają podejrzewać że mam coś z głową, za każdym razem gdy czytam twój blog. weny

    OdpowiedzUsuń